poniedziałek, 27 sierpnia 2012

O moich zapędach językowych i próbie ich utemperowania


Jakiś czas temu wreszcie podjęłam decyzję. Pod moim wpisem  Ilu języków można się uczyć jednocześnie?” pojawiło się bardzo dużo różnych komentarzy, które dały mi do myślenia. Doszłam do wniosku, że – choć to naprawdę przyjemne – powinnam skończyć z krótkookresowym zanurzaniem się w jakiś język, o którym wiem, że jego nauki na dłuższą metę kontynuować nie będę. I tak oto, z ciężkim bólem serca, zdecydowałam się na pięć języków, których w miarę możliwości będę się uczyć, i nie będę rozszerzać tej listy, dopóki kolejny język nie wskoczy na poziom C1. 

Zanim przejdę do samej listy i motywów wyboru takich a nie innych języków, wyjaśnię może, dlaczego te pięć to wcale nie tak dużo, jakby się wydawało. Otóż każdy ma jakieś hobby, jakąś pasję, to, co lubi robić w wolnym czasie, a także każdy ma jakiś czas, który przeznacza/czuje, że musi przeznaczyć na stracenie/odmóżdżenie się/próbę wyłączenia się i nie-myślenia o niczym. Tak więc, kiedy ktoś czyta jakąś książkę, ja też czytam, tylko staram się, żeby ta książka była w języku obcym. Kiedy ktoś ogląda jakiś film, ja też oglądam, tylko raczej bez napisów i w języku obcym. Kiedy ktoś poszukuje w Internecie forów o fotografowaniu, ja próbuję zmierzyć się z obcojęzycznym tekstem o historii sztuki. I to wszystko traktuję jak naukę.

Inna sprawa, że kiedyś imałam się każdego języka, który mi się w danej chwili spodobał. Teraz też z bólem serca odkładam na niewiadomokiedy-byćmożenigdy naukę portugalskiego, który jest nie tylko piękny, ale przydałby mi się za miesiąc podczas tygodniowego urlopu w Portugalii (notabene to idealny okres na jakiś samouczek ‘Portugalski w miesiąc’!), ale postanowiłam być dzielna (trudne to..)

Jest jeszcze jeden powód, dla których pięć języków w moim wypadku to nie tak dużo: nie zamierzam uczyć się ich w tym samym tempie. Nie z każdym planuję spędzać czas codziennie, i zamierzam nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Postanowiłam bardziej sprecyzować swoje zainteresowania językowe, i niektóre potraktować jako niegroźne hobby.


A oto i moja lista:


1.       Język angielski

Powody, dla których trzeba znać angielski są oczywiste. Mój angielski jest na całkiem wysokim poziomie, ale nie na tyle wysokim, bym bez obaw mogła podejść do CPE. Bez obaw zamierzam podejść do egzaminu po przerobieniu kilku wybranych przeze mnie podręczników (wśród których znajdują się m.in. „Upstream Proficiency” i „Successful Writing Proficency”), co nastąpi najpóźniej w czerwcu przyszłego roku (choć chyba będę musiała jeszcze przemyśleć tę decyzję, jako że formuła egzaminu się nieco zmienia). Tymczasem dla przyjemności czytam w tym języku książki i oglądam filmy, nie męcząc się przy tym jakoś specjalnie, mając jednak nierzadko problemy ze zrozumieniem brytyjskiego native’a, mówieniem (zwłaszcza muszę popracować nad wymową) i pisaniem (chyba że się bardzo staram i koncentruję).


2.       Język niemiecki

Czytam książki, oglądam filmy, dużo rozmawiam, pracuję, lubię kraj, interesuje mnie kultura, nie wykluczam zamieszkania tam kiedyś na jakiś czas. Aby zrealizować swoje sekretne niemieckie plany, z tego języka również potrzebuję certyfikatu (Goethe Zertifikat C2), a do tego z kolei przerobienia m.in. dwóch części ‘Sag’s besser’, ‘Oberstufensbuch’, ‘Grammatik fuer Fortgeschrittene’ i zadręczania znajomych Niemców swoją osobą i swoimi wypracowaniami :). Plan certyfikatu: najpóźniej pierwsza połowa przyszłego roku, najlepiej: przed końcem lutego.


3.       Język rosyjski

Jestem względnie na bieżąco z ‘Kommiersantem’ i z serialami w tym języku, mam pocztę e-mail i FB po rosyjsku, ale jak dotąd przeczytałam w nim tylko jedną książkę. Plan, oprócz przerobienia genialnej książki ‘Russkij jazyk siewodnia’ (którą notabene kiedyś przerobiłam... Tylko na zdecydowanie za długo przerwałam później naukę) – uwaga! Książka, choć naprawdę świetna, jest bez płyty –  zakłada zwiększenie ilości czasu na czytanie oraz ustalenie ze znajomą Rosjanką godziny tandemu rosyjsko-niemieckiego, który będzie się odbywał raz w tygodniu.  Inny plan to taki, że w chwili, gdy dojdę z rosyjskiego do poziomu C1, dorzucę do tej listy kolejny język.


4.       Język francuski

Do tego języka podchodziłam wielokrotnie, zawsze zaczynając od początku. Do niedawna miałam wrażenie, że jestem osobą o najlepszych podstawach tego języka na świecie (z każdym kolejnym razem coraz bardziej mnie te podstawy nudziły, ale wychodziłam z – jak teraz sądzę – błędnego założenia, że trzeba zawsze zaczynać od początku, jeśli się wszystkiego nie pamięta), ale osobą, która nie przekroczy nigdy poziomu A2/B1. Teraz, w ramach tandemu niemiecko-francuskiego, będę się spotykać z inną koleżanką raz w tygodniu i na moją prośbę przerabiać ‘Vite et bien 2’. Poza tym będę słuchać francuskich piosenek, i czytać sobie, już po polsku, ‘Dzieje kultury francuskiej’.


5.       Język arabski

Zawsze chciałam się uczyć jakiegoś ‘egzotycznego’ języka, języka o innym alfabecie i języka, który nie przypominałby żadnego europejskiego. Niesamowicie podoba mi się japoński, korcą chińskie znaczki, kuszą koreański czy hindi... Chciałoby się, chciało, ale stwierdziłam, że wybiorę arabski. Bo alfabet jest możliwy do nauczenia się (choć niekoniecznie do względnie przypominającego poprawne wymówienia ;)), bo język jest podobno logiczny i podobno po wielu latach będę w stanie coś nawet przeczytać. To szybciej niż z chińskim (z którym może by coś wyszło po bardzo wielu latach), bardziej przydatnie niż z koreańskim (bo wakacje prędzej – bo łatwiej – spędzę w Egipcie niż w Korei, choć chętnie odwiedziłabym i Koreę), ładniej brzmi moim zdaniem niż hindi; w dodatku znalazłam parę ciekawych książek o kulturze arabskiej i interesującą stronę Arabia.pl. Jeżeli po jakimś czasie regularnego acz nieprzesadnie częstego zaglądania w samouczek stwierdzę, że się wciągnęłam i mam prawdziwą motywację (a nie tylko taką ‘bo chcę’ i że chciałabym rozumieć telewizję Al Jazeera, a w dodatku te znaczki są taaaakie ładne), przyśpieszę naukę. Jeśli nie – na pewno nie uznam tego czasu za stracony, za to na miejscu piątym znajdzie się inny język.


Turecki, szwedzki,hiszpański, hebrajski i czeski na razie odrzuciłam. Postaram się wytrwać i za jakiś czas podzielić się tym, ile założeń spełniam, ile nadspełniam, a ile okazało się zupełnie nietrafionych. I oczywiście, czy udało mi się wytrwać bez samouczka ‘Portugalski w miesiąc’. :)

wtorek, 21 sierpnia 2012

Ostalgia, czyli co jest takiego w Spreewaldgurken


Dlaczego nie da się nauczyć wszystkich języków świata? Odpowiedź wydaje się zarówno oczywista, jak i prawdziwa: jest ich zdecydowanie za dużo. Ale za dużo nie tylko ze względu na liczbę słów i reguł gramatycznych, lecz również ze względu na cały dorobek kulturowy, który języki ze sobą niosą.

Nieraz słyszałam opinie osób studiujących filologię, że takie przedmioty jak „Literatura Anglii” czy „Historia Francji” są zbędne na ich studiach, przecież przyszły się tam nauczyć języka. Jednak jak można się nauczyć języka, jeśli nie będzie się w stanie pojąć wszelkich niuansów znaczeniowych, związanych często właśnie z kulturą?

Nie będę się nad tym rozwodzić, bo jak tytuł mojej notki wskazuje,  zamierzam skupić się tu odrobinę na zjawisku ostalgii, który też udowodni też tę jakże oczywistą moją antytezę. Otóż ostalgie (niem. Ostalgie) to słowo, które pochodzi z połączenia słów „Ost” (wschód) i „Nostalgie” (nostalgia), co w połączeniu daje ‘tęsknotę za wschodem’. Ostalgia powstała po połączeniu się NRD i RFN w wyniku rozczarowania ludzi ze wschodniej części Niemiec – wbrew oczekiwaniom osób z byłego bloku komunistycznego, zmiany, które zaszły po transformacji ustrojowej, nie zawsze były korzystne*.

Kiedy już więc minęła euforia związana z ponownym zjednoczeniem Niemiec (Wiedervereinigung Deutchlands) , wiele osób zaczęło wspominać czasy, w których żyło im się inaczej. Zaczęły powstawać ostalgiczne filmy (wzorcowymi przykładami są tu „Słoneczna Aleja” i „Good bye, Lenin!”), a wiele przedmiotów/sytuacji, które kojarzyły się z czasami NRD, urosło do rangi symboli.

Na ulicach zaczęto więc na nowo zachwycać się trabantami, wspominać smak ogórków spreewadzkich (Spreewaldgurken), wina musującego „Czerwony Kapturek” (Rotkaeppchen-Sekt) czy kawy Mocca Fix Gold; zatęskniono za postacią Piaskowego Dziadka z enerdowskich bajek („Unser Sandmaennchen”), produkowaną przez kombinat chemiczny kredką do ust „Indira”, kremem do rąk „Fissura”, za ludzikiem z z sygnalizatorów świetlnych dla pieszych(Ampelmaennchen) czy zwykłymi ceratowymi obrusami. Ale czy obecne produkty ustępują jakością tym powstałym przed połączeniem się NRD z RFN, czy ustępują im tak mocno, żeby za nimi tęsknić? 

Nie w tym rzecz, nie o to tu chodzi. Niemcy Wschodnie były państwem totalitarnym, represje na obywatelach były na porządku dziennym. Ale jednocześnie, odgrodzone od Zachodu, dawały swoiste poczucie bezpieczeństwa; pojęcie bezrobocia praktycznie nie istniało, a opieka socjalna i zdrowotna była zagwarantowana każdemu. Każdy miał szansę na mieszkanie i samochód, każdy więc miał gwarancję pewnej stabilności. Po latach od upadku systemu zaś powoli można było zacząć zapominać o strachu przed Stasi. 

Zatem choć ostalgia wydaje się tak naprawdę zwykłą tęsknotą za przysłowiowymi ‘starymi, dobrymi czasami’ na terenie wschodnich Niemiec, a teraz również zwykłą modą, warto wiedzieć co nieco o przeszłości tego kraju, kiedy zechce się odwiedzić berliński sklep z pamiątkami i zrozumieć ich znaczenie.



*Ustrój NRD musiał się dopasować do systemu RFN, wielkie przedsiębiorstwa przejmowały małe zakłady produkcyjne, zwiększyły się przestępczość i bezrobocie, powstało dużo stereotypów o Ossich i Wessich (Niemcach ze wschodniej/zachodniej części Niemiec), nie wszystkie obietnice zachodnioniemieckiego rządu zostały spełnione.