piątek, 27 maja 2011

Czemu służy dłuższa przerwa w nauce, czyli jak zaczęłam mówić po niemiecku

Niemieckiego zaczęłam się uczyć w liceum. Od początku sprawiało mi to przyjemność, jednak owa przyjemność nauki nie przeszkodziła mi w zrobieniu sobie dwuletniej przerwy od nauki i powrócenia do tego języka dopiero na trzecim roku studiów. Pamiętałam wtedy niewiele, ale ambitnie zaczęłam chodzić do grupy na poziomie B1+, podczas gdy nawet mój licealny poziom nie wykroczył pewnie poza A2+. Nie było łatwo, ale uczyłam się i starałam wystarczająco dużo, by zajęcia zaliczyć, a drugi semestr zaliczyć nawet bardzo dobrze.

Jako że zawsze lubiłam rzucać się na głęboką wodę, postanowiłam na czwartym roku studiów pojechać do Salzburga (Austria) w ramach programu Erasmus. Naiwnie uważałam, że sam mój wyjazd wystarczy, abym już (tak szacowałam) po miesiącu, dwóch, zaczęła płynnie mówić. A po roku to w ogóle będę jak Muttersprachler. Bo przecież najlepszym sposobem na naukę jest wyjazd za granicę, prawda?

I tu się zdziwiłam. Nawet będąc za granicą, żeby nauczyć się płynnie mówić w obcym języku, którego podstawy się zna, trzeba się tego języka uczyć. W dodatku, nawet gdy się go uczy, nie robi się takich postępów, jak się z początku zakładało. Wprawdzie wszędzie dookoła widzi się napisy w języku niemieckim, i - przynajmniej w Salzburgu - większość osób wolało mówić po niemiecku, to jednak... nauka języka wcale nie przychodzi łatwiej, a jedynie w bardziej stresujących warunkach.

Na początku myślałam, że jestem jakimś językowym beztalenciem. Niemiecki w Austrii przychodził mi opornie, dużo się jąkałam, ciężko mi było sklecić jakieś rozsądniejsze zdania niż tylko te dotyczące zakupów na obiad. Większości Austriaków w ogóle nie rozumiałam, a co gorsza - oni często nie rozumieli mnie. Pamiętam, jak jedna dziewczyna nie zrozumiała mojego zdania "Salzburg to piękne miasto", tylko dlatego, że "ö" wymawiałam jak "y", bo tak mnie kiedyś uczono. W dodatku wybrałam sobie trudne przedmioty (znów ta zła ambicja), na które musiałam przygotowywać prace, referaty i się zgłaszać. Ogólnie rzecz biorąc - byłam załamana.

Powoli jednak, po rozmowach z innymi, zrozumiałam, że czują się podobnie. Że też zakładali większe postępy, a tu - uczą się niewiele szybciej niż w Polsce. Nie tak miało być. [Ostatnio dostałam równiez e-maila od koleżanki, która po roku w Norwegii zdała egzamin z norweskiego na C1, a teraz - po pół roku w Niemczech - niewiele rozwinęła się językowo.] Bo chociaż po teście poziomującym dostałam się do najwyższej grupy (C1), to wstydziłam się do tego przyznawać innym - składałam zdania tak, jakbym z niemieckim miała do czynienia po raz pierwszy.

I wtedy pojechałam na święta do domu. Przez bite trzy tygodnie nie dotykałam się niemieckiego. Wróciłam do Salzburga i... zaczęłam rozumieć nie tylko władających czystym niemieckim wykładowców, ale i wyraźniej mówiących Austriaków-studentów. Stało się to tak nagle, że sama się zdziwiłam. Ba, zrozumiałam, że ci z różnych terenów często nie od razu rozumieli siebie nawzajem! - ale odkryć mogłam to dopiero wtedy, gdy już zaczęłam coś z ich rozmów rozumieć.

Na Uniwersytecie w Salzburgu cały luty był wolny. Pojechałam więc do domu, zaliczałam polskie egzaminy, i ani mi się śniło zajmować niemieckim. Po powrocie nastąpił przełom. Moja wiedza musiała się jakoś uleżeć w trakcie zajmowania się innymi sprawami, bo... Tak, zaczęłam mówić po niemiecku. Nie jak Austriak czy Niemiec, ale jak obcokrajowiec o niezgorszym zasobie słownictwa. Zaczęłam słyszeć, że bardzo dobrze mówię po niemiecku, i wreszcie mogłam się właściwie wysłowić.  Nie zawsze - bo na niektóre tematy zdecydowanie brakowało mi słownictwa, ale też bo każdy osobisty problem czy złe samopoczucie pogarszały moją sprawność językową. Niemniej mówiłam, i byłam rozumiana. Kiedy po trzech miesiącach wakacji (znów bez niemieckiego, bo zachciało mi się uczyć francuskiego i włoskiego dla odmiany) wróciłam do Austrii na trzymiesięczną praktykę (tym razem do Wiednia), nie miałam już problemów komunikacyjnych, mój poziom znajomości niemieckiego też stał się dość wysoki.

Jak jednak napisałam, uważam, że to dłuższe przerwy w nauce pomogły mi ugruntować swoją wiedzę. Tak czy inaczej pewnie w końcu zaczęłabym mówić po niemiecku, ale wydaje mi się, że taki odpoczynek od języka bardzo mi pomógł. Dlaczego tak myślę?

1. Gdy uczymy się w szkole, nie wstawiają nam pięciu polskich/matematyk/itp. pod rząd, a mieszają je z innymi  przedmiotami. Żeby mózg mógł lepiej i wydajniej pracować, potrzebuje on zróżnicowania, także w tym, czego się uczy. Nadmiar języka powinien być zrekompensowany jakąś przerwą, żebyśmy mogli odpocząc, przyswoić to, czego się nauczyliśmy, ale też lepiej ocenić swoje postępy z perspektywy czasu.
2.  Jak ma się dużo do czynienia  z językiem, i nie wiedzieć czemu, nie da się go przyswoić, to wówczas traci się zapał do nauki. Bo po co się uczyć, skoro postępy i tak są niezauważalne? Wtedy pomaga przerwa. Powinna trochę potrwać, ale nie powinna też być zbyt długa (bo wtedy jednak zapomni się większość tego, co się umiało, i jeszcze łatwiej dojdzie do kryzysu - "uczyłam się X lat, a teraz nic nie pamiętam! nie warto było!") - moim zdaniem, do 2-3 miesięcy (optymalnie: miesiąc), a po niej koniecznie trzeba wrócić do takiego rytmu nauki, jaki się miało wcześniej. Po przerwie, jeśli zacznie się na nowo myśleć o korzyściach z nauki wybranego języka, zapał powróci ze zdwojoną siłą, a my dostrzeżemy swoje postępy. A być może nastąpi taki nagły przełom, jakiego i ja doświadczyłam. Czego Wam wszystkim życzę:)

środa, 18 maja 2011

Od FCE do CAE w miesiąc, czyli moja przygoda z angielskim

Angielskiego nigdy nie lubiłam. Zmuszano mnie do nauki tego języka, bo przecież przyszłościowy i każdy go powinien znać. Ja jednak zapierałam się rękami i nogami, i za nic nie chciałam się go uczyć, rozwieszając w pokoju jedynie plakaty z wymyślanymi przez siebie hasłami typu "Koniec z angielskim - koniec zmartwień!" czy "Precz z angielskim na naszej polskiej ziemi!". W końcu usłyszałam, że jeśli zdam FCE, to nikt już nie będzie mi kazał uczyć się angielskiego. Zdałam, na B. Było to pod koniec pierwszej klasy liceum.

Potem nie chciałam mieć już nic wspólnego z angielskim. Szkolne zajęcia oscylowały wokół poziomu A2 - B1, więc nie przykładając się bez problemu doszłam do matury, którą też zdałam niezgorzej. Na pierwszym roku studiów w ramach lektoratów poszłam na francuski, zarzekając się, że już nigdy nie tknę angielskiego. Wtedy jednak zostałam wolonatriuszką w jednej z fundacji, która promuje wartości europejskie.

Tam poznałam obcokrajowców. Wielu, i mogłam się z nimi porozumieć jedynie po angielsku. W trakcie różnych projektów fundacji znajomość angielskiego okazywała się zresztą niezbędna, wszyscy zaś władali nim lepiej niż ja. Zaczęłam czytać fora internetowe, poznawałam metody szybkiej nauki języków, w końcu trafiłam też na wątki mówiące o tym, ile trzeba spędzić czasu nad językiem, by z FCE przejść do CAE. Odpowiedzi były bardzo różne, niemniej ja, faktycznie wówczas wierząc, że wszystko jest możliwe, stwierdziłam, że nauczę się w pół roku i zdam. Do pomysłu namówiłam koleżankę, i tak, wszystkie zaoszczędzone przez nas na pierwszym roku pieniądze wpakowałyśmy w grudniowy CAE.

Niemniej wcale nie chciało nam się uczyć. Co innego czytać fora, a co innego faktycznie zabrać się za naukę. Zatem dopiero pod koniec października, kiedy zrozumiałam, że moje życiowe oszczędności przepadną przez moje lenistwo, zaczęłam się uczyć angielskiego. Poczułam nagle tak straszną desperację, że zaczęłam chodzić tylko na obowiązkowe zajęcia na uczelni, wykorzystywałam przy tym wszystkie możliwe nieobecności, nie znalazłam też już czasu na fundację. Uczyłam się niemal bez przerwy, późno chodziłam spać, wcześnie wstawałam, przestałam mieć życie osobiste, i wiecznie siedziałam z książką w fotelu w kuchni wynajętego ze znajomymi mieszkania.

Po tym wyczerpującym miesiącu zdawałam CAE, potem zaś przespałam całe święta. Przekonana o swojej głupocie, nie od razu otworzyłam kopertę z wynikiem, nie chcąc zobaczyć na niej D czy E. Kiedy jakiś czas później zobaczyłam C, zamiast cieszyć się, że jakkolwiek marnie, to jednak zdałam, wyciągnęłam kilka wniosków.

W kwestii nauki języków:
-kiedy tak siedziałam i desperacko uczyłam się, zobaczyłam, że... nauka angielskiego jest przyjemna. To nie było coś, do czego ktokolwiek mnie zmuszał, ale coś, co sobie sama narzuciłam. Tak też zaczęłam swoją przygodę z nauką języków dla przyjemności.
- nie można "mierzyć sił na zamiary", nie można przesadzać z ambicją i nie można nakładać na siebie zbyt dużych obowiązków. Naukę w takim tempie odchorowałam później, przez nią zaniedbałam wszystko inne, i w tamtym semestrze stałam się przysłowiowym studentem, który uczy się do egzaminów na dzień przed.
- doskonałe rezultaty daje całkowite skupienie się na tym, co się robi, takie pełne odizolowanie się od świata zewnętrznego. Po jakimś czasie w trakcie nauki istniały dla mnie tylko teksty w języku angielskim, tylko słowa, tylko konstrukcje. Osoba wchodząca do kuchni nie zawsze była przeze mnie zauważana.

- po CAE mogłam dopiero po ponad dwóch miesiącach wrócić do angielskiego. I dopiero wtedy, po takiej przerwie, jaka zwykle jest odradzana w nauce języków, poczułam, że moja znajomość angielskiego jest lepsza niż przed rozpoczęciem nauki. Wartość dłuższej przerwy zauważyłam później jeszcze kilka razy (choć oczywiście nie można przesadzać z jej długością), w szczególności przy nauce niemieckiego, o czym pewnie wkrótce napiszę.

W kwestii samego egzaminu:
- trzeba się przygotowywać do niego pod kątem zadań. Znajomość języka nie wystarczy - mając np. słuchanie, nie wystarczy zrozumieć tekst - trzeba umieć też jednocześnie bardzo szybko przeczytać tekst (a właściwie: wyłowić odpowiednie słowa), który ma się przed sobą. Na niewiele się zda znajomość ładnych struktur, jeśli napisze się wypracowanie w innej formie niż o to proszą. Egzamin ten, oprócz samej znajomości języka, sprawdza umiejętność radzenia sobie z określonym typem zadań.
- jest przydatny. Zapisałam się na niego, by mieć motywację do nauki, jednak później, kiedy mój angielski stał się faktycznie lepszy, wykorzystałam go kilkukrotnie.

niedziela, 15 maja 2011

Społeczność Przyszłych Poliglotów

Już od dłuższego czasu obserwuje blogi pasjonatów języków obcych, które, czytane przeze mnie niemal codziennie, stale motywują mnie i inspirują do nauki. Z wieloma poglądami się zgadzam, z wieloma nie, inne z kolei pozwalają mi wyrobić sobie własne opinie - wszystkie one zaś sprawiają, że coraz bardziej utwierdzam się w swej woli dążenia do opanowania jak największej, przy niezaniedbywaniu jakości, liczby języków.

Zdaję sobie sprawę z tego, że praca przy nauce języków to praca trwająca całe życie. Niemniej, część moich doświadczeń wskazuje, że samo przyswajanie języka może zachodzić niezwykle szybko, a same efekty są niezwykle opłacalne - chyba każdy zna tę radość, kiedy samodzielnie przerobi kolejny rozdział z podręcznika, przeczyta kolejną książkę, porozmawia z obcokrajowcem czy nie będzie potrzebował napisów przy oglądaniu filmu w języku obcym.

Z tych też powodów postanowiłam zasilić blogującą społeczność przyszłych poliglotów, aby się tym jeszcze bardziej zmotywować, ale też aby móc się podzielić swoimi doświadczeniami z nauką języków. Wszystko, co do tej pory czytałam, jest ciekawe i skłania mnie do zastanowienia, do powzięcia kolejnych postanowień - ale czuje również, że ja też mogę wnieść znaczacy wkład do dyskusji o językach. Mam nadzieję, że komuś pomogę, a tym samym - pomogę również sobie:).

Pozdrawiam wszystkich bardzo ciepło!:)